Forum GOTHIC WEB SITE Strona Główna GOTHIC WEB SITE
Forum o grach z serii Gothic
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Recenzje znudzonego admina

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GOTHIC WEB SITE Strona Główna -> Twórczość własna użytkowników
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 22:01, 28 Sty 2011    Temat postu: Recenzje znudzonego admina

Czytając sobie recenzje "Angel of Retribution" naszła mnie pewna chęć...żeby zamieszczać tutaj własne recenzje poznanych krążków zespołów które słucham. Trochę będe ściągał od Dexa w kwestii wyglądu. Jest to moja pierwsza recenzja, mam nadzieje, że się spodoba.


Elvenking - Red Silent Tides

Elvenking to zespół który jest dosyć znany w europie, głównie w Niemczech, Austrii oraz w kraju z którego pochodzą czyli we Włoszech. Czemu nie w Polsce? Tego nikt nie wie...

Zespół ten ma już 10-letni staż a w tym roku skoczy im już jedenasty rok ich pracy. O dziwo przez ten cały czas nie zaskoczyli nas niczym złym. Wgniatając swoimi "akrobacjami" na gitarze w Heatenreel zdobyli sobie liczną rzesze fanów a The Scythe uchodzi za ich szczytowe osiągnięcie które mimo, iż zachacza o death metal...to jednak rzadko który zespół grający power metal może się takim dziełem pochwalić.

W kwietniu 2010 roku ukazał się ich najnowszy krążek widniejący pod nazwą "Red Silent Tides". Z wywiadów z zespołem można było się dowiedzieć, że chcą połączyć The Scythe z ich najbardziej folkowym albumem - Two Tragedy Poets(and a caravan of weird figures...) który przyjął się również dobrze. Co dostaliśmy? Niestety...na pewno nie to co by równie porwało jak ich wcześniejsze albumy. Ale od początku...
Na pierwszym miejscu mamy Dawnmelting. Na początku słyszymy pewien monolog który na myśl fanom od razu skojarzy się ze znanymi nam wstępami z The Scythe. Niestety jest on dosyć krótki (i to jedyny na całym krążku)...i niezbyt treściwy. Sam utwór otwiera się typową dla nich nawalanką która jednak...nie ma z sobie nic z ich death metalowego albumu. Prędzej im do Two Tragedy Poets lecz też nie przypomina to tego. Jest to...bardziej bez wyrazu. Znajduje się w tym power metal z typowymi dla nich akrobacjami po gryfie. Sama piosenka jest rytmiczna przypominając trochę symfoniczy metal (który kojarzy mi się z Nightwishem...tfu!). Nastepna piosenką The Last Hour jest w moim guście najgorszym kawałkiem na płycie, nie jest to ani szybkie, ani nie przypomina świetnego The Divided Heart...po prostu nijakie i nic się nie straci jeśli od razu przerzuci się na następny kawałek który jest jednym z najlepszych według mnie na tej płycie. Silence de Mort początkowo może zaczyna się równie nijako jak cała reszta i jest taka sama jak całokształt płyty to jednak da się w tym wyczuć starych, dobrych Elvenków, zwłaszcza w refrenie. The Cabal za to miało być drugim The Divided Heart które według mnie bije te piosenkę na głowie. Sam teledysk kawałka z The Scythe mnie urzekł a za to Cabal mimo fajnego tekstu i nawet niektórych fajnych momentów jest jednak zupełnie niczym w porównaniu do The Divided Heart. Już sam teledysk wykauje, że jest to...po prostu nijakie (ale jednak...chyba najbardziej pasuje do ich wcześniejszego stylu grania). Następny jest już gorszy kawałek z tej płyty, Runereader. Jakoś mi to po prostu nie podpasowało, mimo tego, iż czuje w tym trochę Elvenkinga to jednak nie zmiata to tak samo jak inne kawałki. Dalej zdecydowanie jeden z wybijających się kawałków na tej płycie, Your Heroes Are Dead. Utrzymane w szybkim tempie, nie brakuje tutaj zapierdalania na gitarze tak jak nas do tego przyzwyczaili...lecz nadal nie czuć w tym starych Elvenów. Those Days pominę...gdyż wlicza się według mnie do tych nijakich kawałków które nie mają żadnego wyrazu. The Play of The Leaves jest utworem ktory znajduje się gdzieś pomiędzy wypełniaczami nie mającymi żadnego związku z Elvenkingiem ani tymi które mimo braku związku są całkiem fajne. Possession jest utworem spokojnym który przypomina mi...Two Tragedy Poets! This Nightmare Will Never End za to jeszcze przyjemniej mnie zaskoczyło wgniatając w podłogę. Gdy zawiedziony myślałem, że starzy Elveni nie powrócą okazało się, że potrafią zrobić coś na miarę Petalstormu z The Winter Wake. Na koniec jednak kolejny zawód związany z What`s Left of Me. Kolejny utwór nie będący zupełnie niczym związanym z płytami które starali się skleić w jedną całośc twórcy.

Co mamy na koniec? A no z jednej strony zawód. Nie przypomina to za bardzo ani Two Tragedy Poets, ani The Scythe co pewnie bardzo zmartwi fanów którzy czekali na tę płytę. Nie przypomina to na dłuższą metę żadnego z tych albumów a przy The Last Hour i Those Days można by popełnić zbiorowe harakiri. Po za This Nigtmare Will Never End nie ma żadnego kawałka który by przypominał coś z wcześniejszych dokonań. Jednak sam Nightmare przypomina mi Petalstorm a przecież nie o to twórcom chodziło...
Innymi słowy płyta jest dobra dla ludzi którzy wolą metal symfoniczny i power nie znając wcześniej lub tak bardzo Elvenów lecz dla fanów może być to cios w twarz. Jest to średniak...po za kilkoma fajnymi kawałkami jak This Nightmare Will Never End (zdecydowanie perełka), Your Heroes Are Dead, The Cabal i Silence de Mort reszta jest...nijaka, bez wyrazu. Nie będąc niczym porywającym lecz też żenującym.
The Final Countown: 6/10


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 11:29, 29 Sty 2011    Temat postu:


Judas Priest - Angel of Retribution

Bogowie metalu to na pewno najważniejszy zespół w historii stworzonego przez nich nurtu muzycznego. Na swój tytuł zasłużyli już sobie tak, że mogą być spokojni o swoją pozycje. Każdy ich dotychczasowy album był utrzymywany na bardzo dobrym poziomie tworząc wewnętrzne rozłamy wśród fanów. Niektórzy uważają Painkillera za heavy metalowe arcydzieło nie mogące się równać z niczym innym a dla nie których jest to za ciężki materiał. Dodatkowo nie wszyscy lubią płyty z Owensem...
Angel of Retribution jest była napewno najbardziej oczekiwaną płytą w 2005 roku. Już sam fakt, że Halford wrócił do zespołu wystarczy by od razu polecieć do sklepu i kupić owy kawałek. Co dostaliśmy? A no na pewno rzecz zróżnicowaną...
Na pierwszym miejscu mamy Judas Rising - kawałek który według mnie...nie ma wyrazu. Na miarę Screaming for Vegeance czy Painkillera to nie jest lecz jednak w moim guście jest on bardzo fajny. Dalej podrkęcenie tępa z Deal With the Devil będącym jednym z najbardziej wartych uwagi kawałków na tej płycie. Czuć w tym momentami jednocześnie Painkillera czy SfV co dawało nadzieje, że będzie to wielki powrót Judasów na scene metalową. Na trzecim miejscu znajduje się Revolution które wydane jako promujący singiel na pewno jeszcze bardziej podnieciło fanów Screaming for Vegeance. Bardzo rockowy kawałek przywodzący na myśl wcześniejsze dokonania bogów lecz dla fanów Painkillera będzie to zawód, jeśli oczekiwali płyty która niszczyła swoją siłą słuchacza. To samo można powiedzieć o Worth Fighting For, równie rockowy kawałek z klasyczną dla Halforda warstwą liryczną. Demonizer za to już fani SfV nie strawią. Ciężki kawałek na miarę Painkillera co na pewno ucieszy sympatyków tego albumu lecz tylko na chwile gdyż oto natchodzi Wheels of Fire znowu trochę stopując, lecz jednak jest to bardzo rytmiczny kawałek który niestety nie wgniata słuchacza sześć stóp pod ziemię. Teraz czas na tytułową balladę - Angel. Jak przystało, spokojna, miło się słucha lecz jeśli miało to być coś na miarę poprzednich piosenek balladowych to jednak jest to zdecydowanie najlżejsze ze wszystkiego. Nagłe podkręcenie tępa z Hellriderem który według mnie zaczyna się...zajebiście! Innego słowa nie mogłem na to znaleźć. Ciarki mnie przeszły słysząc jak klawiszowiec zasuwa. Zaraz potem porcja ciężkiego heavy metalu z którego na pewno fani Painkillera bardzo się ucieszą. Na sam koniec dostaliśmy Eulogy i Lochness. Pierwszy z nich jako wstęp do ostatniego już wytwarza tajemniczy klimat a ostatni utwór mimo, iż może się dłużyć to jednak dla sympatyków tego typu kawałków będzie to bardzo dobre zakończenie płyty.

Co dostaliśmy? Płytę bardzo zróżnicowaną. Fani Screaming for Vegeance pewno z przyjemnością odpalą sobie Revolution, Wheels of Fire czy Worth Fighting For a fanatycy Painkillera posiedzą pewnie dłużej nad Deal With the Devil, Demonizerem czy Helliderem. Znajdują się też kawałki które według mnie nie kojarzą się z poprzednimi dokonaniami Kapłana jak Judas Rising, Angel czy Lochness. Jednak mimo to każdy z nich jest kawałkiem wartym odłuchania.
Jest to powrót do przeszłości zespołu gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Lecz płyta idealna być nie może...ci którzy oczekiwali Painkillera na pewno bardzo się zawiodą gdyż płyta nie wgniata w ziemie swoją siłą. Natomiast jeśli ktoś oczekiwał Screaming for Vegeance 2 na pewno również będzie musiał przy niektórych momentach zmieniać piosenki które będą dla niego za ciężkie. Ci którzy oczekiwali coś na miarę Jugulatora czy Demoliton chyba będą najbardziej pokrzywdzeni. Nie ma tutaj ciężkich, typowych dla czasów z Owensem utwórów lecz czuć w tym nowoczesne brzmienie.
Ja jednak uwielbiam Painkillera tak samo jak SfV i płyta jest dobrym połączeniem rockowych kawałków z czystą kwintesencją heavy metalu i wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie skłaniające do ponownego przesłuchania tej płyty. Nie jest to album zły...broń Boże! Jest to kawałek dobry dla każdego fana Kapłana a dla fanów mojego pokroju, którym się podoba każda płyta będzie to bardzo dobry krążek. Nie posiada on żadnego słabego kawałka lecz jedyne co mnie zmartwiło...to długość płyty. Nie są to długie kawałki mające z wykle od 3 do 4 minut z wyjątkami - Hellrider czy Lochness. Bardzo szybko mi zleciało słuchanie jedno ze świeższych dzieł bogów a przyzwyczajony do Demolition czy Jugulator bardzo mnie to zawiodło.
The Final Countdown: 9/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Gothard dnia Sob 11:33, 29 Sty 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 08:55, 30 Sty 2011    Temat postu:


Judas Priest - Painkiller
Lista utworów:
1) Painkiller (6:06)
2) The Hell Patrol (3:36)
3) All Guns Blazing (3:57)
4) Leather Rebel (3:34)
5) Metal Meltdown (4:50)
6) Night Crawler (5:44)
7) Between the Hammer & the Anvil (4:49)
8 ) A Touch of Evil (5:44)
9) Battle Hymn (0:56)
10) One Shot at Glory (6:48 )
Bonus:
11) Living Bad Dreams (5:21)
12) Leather Rebel (live) (3:39)

Po wydanym krążku Turbo (86), Kapłan miał wyznawców na całym świecie a wielki powrót z Ram it Down w 1988 roku podbił serca jeszcze większej grupy osób będąc jednocześnie ciężkim, oraz przyjemnym w odsłuchu albumem.
Niedawno po tym zespół został podany do sądu przez spowodowanie samobójstwa dwóch nastoletnich fanów którzy za bardzo wzieli sobie do serca słowa z piosenki Beyond the Realms of Death (Stainted Class). Ostatniecznie zespół wygrał sprawę, lecz bardzo ich to zdenerwowało więc postanowili całą swoją wściekłość przelać na Painkillera...

Płytę otwiera tytułowy kawałek zaczynający się wspaniałym popisem perkusisty - Scotta Travisa. Zaraz potem słuchacz zostaje naładowany ogromną porcją czystego heavy metalu którego co niektórzy mogą nie strawić. Jest to jeden z najdłuższych kawałków na płycie, więc jeśli komuś się spodobał będzie w siódmym niebie przez te 6 minut. Dalej wcale nie zwalniają, o nie! The Hell Patrol może i trochę gorsze, ale jednak cały czas na tym samym poziomie dalej utrzymując szybkie i niszczycielskie tępo. Jeśli ktoś myślał, że przy All Guns Blazing trochę zwolnią nie mógł się chyba bardziej pomylić. Już sam głos Halforda na początku utworu daje jasno do zrozumienia, że nie zamierzają zwalniać przez całą płytę. Jest to według mnie wypełniacz...co nie zmienia faktu, że idealnie pasuje do tej płyty równie dobrze ją uzupełniając. Na czwartym miejscu pojawia się Leather Rebel które moim zdaniem...nie wyszło za dobrze. Zdecydowanie najgorszy kawałek na płycie, lecz nadal trzymający się dobrego poziomu. Niektórych (jak mnie przy pierwszym razie) może powalić szybkość gitar która...gdzieś zanika z czasem, można odnieść wrażenie, że perkusja nie nadąża a Halford śpiewa za wolno. Nie jest to długie więc jeśli komuś się nie spodobało zaraz mu się humor poprawi przy Metal Meltdown. Jedna z piosenek bardziej wartych uwagi na tej płycie. Złość którą chcieli przelać na te płyte tryska ze wszystkich stron tylko podkręcając tępo. Jak w każdej piosence Halford się wydziera a Glenn z Tiptonem prześcigają się w tle. Trochę dłuższe zwolnienie z Night Crawlerem. Wolniejsze od poprzedniego utworu, lecz utrzymane we wspaniałym klimacie pasującym do albumu. Mimo to, nadal bardzo ciężki i ostry kawałek. Po krótkiej przerwie na ochłonięcie Kapłan raczy nas Between the Hammer & the Anvil. Rytmiczna piosenka, podkręcająca z powrotem tępo kontynuując dzieło zniszczenia słuchacza zaczęte razem z Painkillerem. A Touch of Evil tylko powoduje żeby błagać o jeszcze. Jest to jedno z najlepszych dzieł bogów jakie powstało. Wraz z pomocą klawiszowca - Dona Aireya tworzą klimat prawie taki sam jak w Night Crawlerze jednocześnie dając kolejną piosenkę w którą mogą włączać się fani. Battle Hymn jest odpowiednikiem Heliona ze Screaming for Vegeance w moim guście. Sądze, że go nie pobił lecz już One Shot at Glory ktory otwierał wgniata w ziemie Electric Eye. Częste solówki będące bitwą między gitarzystami prześcigającymi się przez całe, prawie 7 minut idealnie zamykają płytę.
Album również dodany o Living Bad Dreams i Leather Rebel wykonane na żywo. Pierwszy z tych utworów wpasowywujący się w cały klimat albumu bardzo dobrze, będąc jedyną balladą w Painkillerze, natomiast drugi z bonusowych kawałków jest według mnie...jeszcze gorszy niż wersja studyjna co nie zmienia faktu, że i tak go lubie, lecz jest on na pewno piętą achillesową albumu.

Czym nas zaskoczyli? 46 (i 11 sekundami...) minutami bardzo ostrego heavy metalu. Jeśli ktoś czuł nie odsyt po Ram it Down, Painkiller na pewno spełni jego oczekiwania wgniatając sześć stóp pod ziemię. Cały album jest wypchany po brzegi popisami każdego członka zespołu, niesamowite wyczyny głosowe Halforda, prześcigający się w tle Glenn oraz Tipton. Nie można zapomnieć o Travisie który odwalił znakomitą robotę przez cały album, tak samo jak reszta. Bezsprzecznie jest to najostrzejsze dzieło Kapłana.
Każdy album jednak nie może być idealny...jeśli ktoś oczekiwał czegoś na miarę Screaming for Vegeance srodze sie zawiedzie. Płyta jest znacznie ostrzejsza, czuć w niej wściekłość zespołu...jest to całkowite przeciwieństwo. Każdy kto gustuje w bardziej rockowych klimatach niech lepiej nie odsłuchuje tej płyty.
Osobiście...album ten mnie wgnitótł w ziemię. Od samego Painkillera miałem ochotę wrzeszczeć razem z Halfordem, co chwila przechodziły mnie dreszcze w każdym z tych utworów (nie wyłączając Leather Rebel), aż do samego końca. Jest krótsza od Angel od Retribution które ganiłem za to, że szybko mija. Painkiller, może o te 10 minut jest faktycznie niezbyt długi, lecz wgniata swoją siłą i mocą w ziemie. Jest to jeden z niewielu idealnych albumów jakie udało mi się szłyszeć (a AoR, aż tak nie urzeka). Razem ze Screaming for Vegeance jest to jedno z najlepszych dzieł Kapłana (dodatkowo strasznie spodobała mi się okładka).
The Final Countdown: 10/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Gothard dnia Nie 09:01, 30 Sty 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 21:59, 30 Sty 2011    Temat postu:


In Extremo - Mein Rasend Herz
Lista utworów:
1) Raue See (4:49)
2) Horizont (3:43)
3) Wessebroner Gebet (4:27)
4) Nur Ihr Allein (4:10)
5) Fontaine la Jolie (4:39)
6) Macht und Dummheit (4:12)
7) Tannhuser (3:19)
8 ) Liam (3:45)
9) Mein Rasend Herz (4:07)
10) Singapur (4:04)
11) Poc Vecem (4:39)
12) Spielmann (3:31)

Niemiecki zespół po 15 latach swojej działalności już jest uznawany za jeden z czołowych perkusorów folk metalu a przez częste trasy koncertowe są znani w każdym zakątku naszej kuli ziemskiej. Jako ósmy twór miał przebijać ich pierwsze dokonania. Czym nas uraczyli w 2005 roku?
Płyta ta skupia się głównie wokół tematach morskich, już sama okładka wyraźnie o tym daje do zrozumienia a otwierające Raue See tylko potwierdza te przekonania. Typowy utwór dla niemców gdzie gitara zlewa się z dudami tworząc bardzo dobre rozpoczęcie naszej morskiej przygody gdyż właśnie w takim klimacie utrzymany jest owy album. Czuć narastające napięcie dzięki gitarzyście jakby morze co chwile robiło się niespokojne...nagle stwarzając niepozorną, płaską taflę. Przyspieszenie z refrenem jest zwieńczeniem każdego napięcia w zwrotce a krótka przerwa instrumentalna chwilowo stopuje. Tak oto dojechaliśmy do Horizont dalej trzymające w tym samym klimacie, podchodząc bardziej pod balladę. Marta Jandova razem z Rheinem bardzo dobrze wpasowali się w równie świetną melodie. Tytuł albumu brzmi "moje serce szaleje" i tutaj można właśnie wyczuć jak owe serce właśnie jest porwane szałem, może z powodu dalekiej morskiej podróży? Nie mnie to oceniać. Wessebronner Gebet czyli inaczej Pieśń Wssobruńska będąca niczym innym tylko właśnym wykonaniem owego zapisku z VIII wieku. Jest to jedna ze spokojniejszych, bardziej kierująca się ku zwyczajnemu folkowi piosenka. Spokojne, bardzo piękne zwrotki w których nie mogło zabraknąć Rheina. Cały czas gdy tego słucham coś mnie chwyta za serce sprawiając, że zagłębiam się w swoim własnym świecie. Nagłe włączenie się gitar do refrenu chyba lepiej już brzmieć nie mogło. Zaraz potem powrócenie do nastroju z poprzedniej zwrotki i tak przez cały czas targając się w ten sposób do końca. Tutaj wita nas Nur Ihr Allein zaczynające się dosyć ostro, trochę niepodobnie do całej reszty płyty, i równie odrębnie brzmi w porównaniu do tego co do tej pory słyszeliśmy. Cała magia...gdzieś wyparowała mimo, iż jest to świetny utwór...to jednak według mnie psuje cały wytworzony wcześniej klimat tylko momentami tworząc go...lecz na chwile. Na szczęście powraca on z Fontaine la Jolie śpiewane w tradycjnym języku francuskim (i nie tylko takie znają niemcy z In Extremo) sprawiając, że poprzedni kawałek wydaje się tylko małym potknięciem. Zaprawdy piękna i żywiołowa piosenka od początku do końca. Macht und Dummheit za to jest na pewno istnym majstersztykiem przywracając do reszty klimat. Tworzy on podobne nastroje co w Raue See lecz tym razem czuć, że jest to wyraźnie ostrzejszy kawałek. Refren za to tylko prosi się żeby zamknąć oczy i wsłuchać dokładniej przez te cztery minuty. Tannhuser za to jest już pozbawiony jakiegokolwiek związku z metalem, będąc czysto folkową balladą o tytułowym średniowiecznym, niemieckim poecie. Trzeba przyznać, że lepiej im to wyjść nie mogło. Nie warto otwierać nawet oczu po Macht und Dummheit. Wyciszyć się tylko i dać się porwać w średniowieczny świat kreowany tą iście magiczną piosenką. Dla fanów muzyki średniowiecznej na pewno będzie to rarytas jeśli dudy charakterystyczne dla In Extremo nie przeszkadzają. Jeśli ktoś myślał, że ta ballada to najlepsze co mogło być to Liam jak najbardziej go zaskoczy...w tym pozytywnym sensie. Jest to zdecydowanie najlepszy kawałek na tej płycie, nie mający zupełnie żadnych wad. Lirycznie jak i muzycznie wytwarza on iście morski klimat a słysząc końcowe słowa piosenki ciężko nie spojrzeć wtedy na okładkę. Jest to jak najbardziej ballada, będąca mini opowieścią. Mein Rasend Herz jako tytułowy kawałek nie mógł zawieść. Jest on jak na zespół ostry oraz ciężki, oczywiście nie rezygnując z typowych dla niemców instrumentów. Bardzo rytmiczny lecz o wiele lepszy od Nur Ihr Allein, będąc na pewno jednym z bardziej wartych uwagi utworów na płycie. Zwłaszcza refren który porywa słuchacza razem ze sobą. Singapur to następny majstersztyk zaczynający się wspaniałą wstawką na harfie, przypominając instrumenty z tytułowego miasta. Zaraz potem witają nas powolnie grające gitary tworzące klimat niespokojnego morza. Chwilowa przerwa z basówką i kolejny powrót do dud oraz gitar. Zamienia się to raz, może dwa i zaraz potem rozpoczyna się najlepsza część utworu trwająca się, aż do samego końca. Jak tytułowy kawałek porywa ze sobą sprawiając wrażenie, że charakter morza wyrażany przez gitary zmienia się nagle w gwałtowny sztorm. Jeśli ktoś wczuł się w płytę na pewno poczuje jak jego serducho wali mocno, a on sam nieświadomie buja się w rytm muzyki. Napięcie w jednej chwili tryska zakończeniem harfy która jest chwilowym ukojeniem przed Poc Vecem, utworem posiadającym nie zbyt rozbudowany tekst, lecz niezwykle urzekającym swoją melodią. Dalej czuć ten "sztorm" a styl śpiewu Rheina sprawia wrażenie, ze jest to kolejna ballada która na zmianę stopując i powracając do standardowego tempa miotając raz to w jedną, raz w drugą stronę. Chwilowa przerwa przy krótkim monologu i zaraz powrót do tego samego grania. Na samym końcu jest Spielmann będący idealnym zakończeniem płyty. Balansujące między Liamem a Mein Rasend Herz. Początek może dla nich zwyczajny, lecz jeśli tylko wejdą dudy rozpoczyna się kolejne budowanie napięcia i porywanie swoją magią zawartą w melodii. Rozsadza optymizmem jakby te negatywne akcenty sztormu i niespokojnego żywiołu były niczym. Emocje trwają, aż do ostatniego dźwięku...

Co dostali fani? Na pewno najlepsze dotychczasowe dzieło niemców. Wspaniała, morska opowieść pełna klimatu oraz napięcia od początku do samego końca miotając wnętrzem słuchacza. Jedyną wadą według mnie jest Nur Ihr Allein które...nie nadawało się na tę płytę lecz nie zmienia to faktu, że jest to dobry utwór...który tylko nie umie stworzyć tego co cała, idealnie zgrywająca się reszta.
W moim odczuciu...jest to idealny album folkowy, wszelkie błędy można wybaczyć (jak napominany przezemnie utwór) jeśli reszta będzie to nadrabiała. A tutaj nawet z nawiązką. Bez dłuższego rozpływania się...polecam każdemu kto lubi morskie klimaty oraz folk i heavy metal.
The Final Countdown: 10/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Gothard dnia Nie 22:03, 30 Sty 2011, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 15:56, 05 Lut 2011    Temat postu:


Judas Priest - Screaming for Vegeance
Lista Utworów:
1) The Helion (0:42)
2) Electric Eye (3:38 )
3) Riding On the Wind (3:10)
4) Bloodstone (3:53)
5) (Take These)Chains (3:07)
6) Pain and Pleasure(4:15)
7) Screaming for Vegeance (4:43)
8 ) You`re Another Thing Comin` (5:10)
9) Fever (5:21)
10 Devil`s Child (4:51)
Bonus:
11 Prisoner of Your Eyes (7:12)
12 Devil`s Child (live) (5:02)

Judas Priest w latach 80/90 był jednym z czołowych (jeśli nie nie najważniejszym) zespołów rockowych/heavy metalowych zrzeszając fanów obu rodzajów muzyki. Po początkowym sukcesie z Sad Wings of Destiny czy Sin After Sin zespół piął się w górę zdobywając jeszcze większą popularność ze Stainted Class czy Killing Machine (czy Hell Bent for Leahter, jak kto woli). British Steel było za to ich do tej pory szczytowym osiągnięciem wgniatając konkurentów w ziemie. Po dobrym Point of Entry pojawiły się pogłoski o Screaming for Vegeance. Miał to być album szokujący każdego, zawierający kwintesencje mocy Kapłana. Czy tym razem Bogowie nas zawiedli? A może faktycznie nas zaskoczyli? Zobaczymy...

Płytę otwiera The Helion które jest...chyba najlepszym otwarciem albumu jakie kiedykolwiek słyszałem. Ciarki już na samym początku mnie przeszły. Czułem już wtedy, że to będzie świetny i równie epicki co otwarcie. Narastające napięcie powoduje, że człowiek chciałby tego cały czas słuchać. Jest to krótki kawałek, będący otwarciem do Electric Eye które według mnie w porównaniu do utworu otwierającego jest...słaby i to nawet bardzo. Momentami może to porywa lecz nie czuć w tym takiej mocy jak przy pierwszych 40 sekundach albumu. Zacząłem już mieć mieszane uczucia czy reszta będzie taka sama ale jakoś dobrnąłem z nijakimi wrażeniami. Riding On the Wind o wiele bardziej żywiołowe i powiedział bym, że nawet dobre, dające się słuchać lecz nie potrafiło mnie porwać. Bloodstone za to znacznie poprawił mój humor. Bardzo rytmiczny kawałek sprawiający, że nieświadomie zacząłem ruszać się w jego rytm nawet momentami podśpiewując z Halfordem który jak zwykle pokazał co potrafi. (Take These) Chains według mnie brzmi jak wypełniacz który może pasuje do reszty płyty lecz tak naprawdę jedyne co zapadło mi w pamięci to refren (który chyba gdzieś już słyszałem...). Pain and Pleasure jest wart większej uwagi niż poprzedni utwór. Ciężki jak na tę płytę utwór również rytmiczny z typową dla Halforda warstwą liryczną i świetnym refrenem. 4 minuty takiej samej muzyki jednak potrafi być trochę nużące i przy dłuższym odłuchu jednak można się zniechęcić. Tutaj przechodzimy do tytułowego Screaming for Vegeance zaczynającego się w sposób równie świetny co The Helion czyli wrzaskiem Halforda. Dalej mamy szybki, bardziej napierdalankowy lecz nadal bardzo rytmiczny utwór pobudzający trochę słuchacza wolniejszymi wcześniej utworami. Na pewno najlepszy utwór, najbardziej warty uwagi słuchacza. Zaraz potem You`re Got Another Thing Comin` będące typowo rockowym, charakterystycznym dla nich kawałkiem używanym do tej pory na koncertach. Mimo to jednak trochę usypiałem przy tym gdyż nie miało to wyrazu w moim odczuciu. Fever za to jest jednym z kawałków który na SfV sobie bardziej upodobałem. Zaczyna się spokojnie ale nie trzeba długo czekać by wjechały gitary idealne pod tekst piosenki. Momentami ciarki mnie przechodziły słysząc jak płynnie przyspieszają. Jest to znaczne ożywienie w porównaniu do poprzedniego kawałka. Na sam koniec uraczono nas Devil`s Child będącym jedną z dynamiczniejszych piosenek przez energię Halforda na tym utworze a gitary grając jak przez większość albumu momentami przyspieszają.
Album został wzbogacony typowo u Judasów o jedną piosenkę studyjną oraz wykonaną na żywo. Tą wykonaną w studiu jest Prisoner of Your Eyes która jest chyba najlepszą balladą Kapłana jaka kiedykolwiek im wyszła, wielkie brawa za te piosenkę. Świetna, 2 minutowa solówka będąca starciem Glenna i Tiptona oraz Halford który jak zwykle popisał się z tekstem. Na żywo za to dano nam Devil`s Child które wyszło o wiele lepiej niż oryginał. Czuć o wiele większą energię od całego zespołu, a nie tylko Halforda. Dodatkowo włączający się tłum dodaje tylko mocy temu utworowi.

Ogółem rzecz biorąc...Judasi stworzyli dzieło skierowane bardziej dla sympatyków muzyki rockowej. Na pewno pobili wszystkie poprzednie albumy...po za British Steel które według mnie zawiera więcej energii. Nie zmienia to faktu, że cała zawartość jest bardzo dobrym materiałym rockowym przy którym warto przysiąść jeśli ktoś lubi taką muzykę. Takie kawałki jak Bloodstone, The Helion czy tytułowe Screaming for Vegeance na pewno ożywią każdego kto gustuje w czymś ostrzejszym.
W moim odczuciu...był to album nudniejszy od British Steel. Taka wpadka jak w przypadku Electric Eye jest ciężka do przebolenia lecz poziom podanych przezemnie trochę wcześniej kawałków z nawiązką to odpracowywuje. Nie ma on może tyle energii której tak namiętnie poszukuje co nie zmienia faktu, że lubie ten album mimo, iż momentami mnie potrafi znudzić. Na pewno jest to jedno z lepszych dzieł Kapłana tuż obok British Steel w tamtym okresie. A teraz ide odpalić Painkillera...
The Final Countdown: 8,7/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Gothard dnia Sob 16:07, 05 Lut 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Valtor
Uczeń miecza


Dołączył: 16 Lut 2010
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 18:08, 06 Lut 2011    Temat postu:

Recenzje są według mnie bardzo dobre. Minusów i plusów tutaj chyba niema,dlatego nie będę je wymieniał. Ocena 7/10

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 12:05, 08 Lut 2011    Temat postu:


King Diamond - The Eye
Data wydania: 1990
Twórcy:
-Kim Bendix Petersen (King Diamond) - wokal, keyboard (razem z Robertem Falco)
-Andy LaRocque - Gitara Elektryczna
-Pete Blakk - Gitara Elektryczna
-Hal Patino - Gitara Basowa
-Snowy Shaw - Perkusja
Lista utworów:
1) Eye of The Witch
2) The Trial (Chambre Ardente)
3) Burn
4) Two Little Girls
5) Into the Convent
6) Father Picard
7) Behind These Walls
8 ) The Meetings
9) Insanity
10) 1642 Imprisonment
11) The Curse

Końcówka lat 80. na pewno nie była łaskawa dla heavy metalu. Z powodu zalania rynku amerykańskim rockiem, zespoły zaczęły uciekać się do wplatania w swoją muzykę elektroniki by dodać swojej muzyce świerzości i przebojowości. Również ten trend dotarł niestety do Petersena który podbił rynek wszystkimi swoimi poprzednimi dokonaniami od Abigail do Conspiracy. Zwykle tematy jego opowieści na płytach obracły się się wokół duchów i innych zjawisk nadprzyrodzonych...jak wyszło tym razem?

Co na pewno ucieszy jego fanów, album jest kolejną opowieścią lecz nie o duchach a o tytułowym "Oku", amulecie który widział wszelkie zło wyrządzone przez kościół w czasach inkwizycji. Całą historie otwiera Eye of the Witch rozpoczynające się...wejściem klawiszy co mogło by trochę przerazić fanów oczekujących kolejnego "pierdolnięcia" ze strony duńczyka. Jednak zaraz wchodzą gitary i klawisze stają się tylko tłem do tej wspaniałej piosenki. Klimat już od samego początku dzięki owemu "zaskoczeniu" z początku coniektórych pewnie przyprawi o dreszcze. Diamond jak zwykle pokazuje swoją klase drąc się w niebogłosy. Zaraz potem solówka idealnie wpasowyująca się w całość. Kolejny popis duńczyka...i jeszcze lepsze zakończenie makabryczną solówką która nawet mnie przyprawiła o dreszcze. The Trial dalej trzyma klimat zaczęty razem z tytułowym kawałkiem. Jest to w większości popis Petersena który gra jednocześnie La Reymie`go, inkwizytora sądządzącego pewną, również graną przez niego kobiete o kontakty z szatanem. Muzyka tylko jest cudownym tłem do całej sceny, że można tylko wyobrazić sobie to wszystko. Opis tortur tylko podsyca pragnienie tych którzy oczekują jeszcze większej grozy. Każda solówka tutaj nie mogła zostać lepiej wpasowana. W pewnej momencie, pod koniec już nastepuje przyspieszenie (idealny fragment kiedy Diamond krzyczy "confess witch!" razem z wejściem najlepszej solówki na tym kawałku). Od tego momentu można tylko się wsłuchać w kunszt Duńczyka który wspaniale rozegrał wszystkie role aż do samego końca. Burn jako kolejny fragment już opowiada o spaleniu wiedźmy. Szaleństwo jakie można wyczuć z tej piosenki tylko daje lepszy obraz na to co się rozgrywa w owej scenie. Jak i na początku, tak i tutaj Petersen znakomicie zgrywa się z gitarami oraz klawiszami które jak wcześniej świetnie wywiązywały się z roli tła dla całej opowieści do tej pory raczącej nas cudownym klimatem grozy, typowym dla Kinga. Two Little Girls za to jest spokojniejszym przerywnikiem, lecz cały klimat w nim eksploduje z powodu genialnie skomponowanych przed Diamonda klawiszy oraz jego wokalu, raz będąc narratorem całej opowieści a raz jedną z tytułowych dziewczynek. Ta krótka przerwa rozpoczyna się kolejną dawką takiej samej muzyki jak wcześniej z Into the Convent początkowe napięcie jest kolejnym "szaleństwem" opisywanej Mandeline która znalazła "Oko". Zaraz potem Duńczyk wciela się w role ojca Davida tak budując napięcie jakby zaraz wszystko miało eksplodować, razem z cudownym zakończeniem gdzie wkracza solówka ("In the name of...!"). W środku częste solówki będące idealną częścią całego kawałka. Zaraz potem znowu wraca Diamond razem z bardziej "napierdalankową" częścią trzymającą się do samego końca (znowu musze pochwalić kolejną cudowną solówkę). Father Picard jest trochę lżejszym utworem co nie znaczy wcale, że gorszym. Ani trochę! Kolejny rozdział wciągającej opowieści o tytułowym ojcu Picardzie wciągającym siostry w rytuały satanistyczne chcąc się dostać do piekła. Typowy popis Petersena swoim wokalem oraz solówki obu gitarzystów. Behind These Walls jeszcze bardziej klimatyczny (jeśli nie najbardziej na tej płycie) od Father Picarda. Dylematy Mandeline o tym czy nowy kapłan jest przyjacielem podkreśla tak samo piszczący Duńczyk oraz szlalejące gitary. The Meetings jest (moim zdaniem przynajmniej) najlepszym kawałkiem na tej płycie. Klimatem dorównuje wszystkim innym piosenką a początkowy riff po prostu powala. Dodatkowo można w refrenach usłyszeć Diamonda który dochodzi do swych najwyższych tonacji jakie da się usłyszeć na tym albumie. Równie cudowna solówka Andyego LacRocque kończy spotkanie zaczynając Insanity będące najcudownieszym utworem instrumentalnym w karierze Duńczyka. Jest to kolejna przerwa może nie tak klimatyczna...ale po prostu spokojna, wpasowująca się dobrze w cały album dająca nam chwilę odetchnąć po całej dawce grozy. 1642 Inprisonment to kolejny, bardzo rytmiczny powrót kontynuujący całą opowieść zamykając wątek o Mandeline która odnalazła wolność od "Oka" w (jak łatwo się z tytułu domyślić) więzeniu. Klawisze jak zwykle świetnie wywiązały się ze stworzenia klimatu idealnie łącząc się z gitarami Andyego oraz Pete`a. Na sam koniec uraczono nas The Curse. Utwór ten znakomicie kończy pod każdym względem cały album. King śpiewający razem z rymem wspaniale dopasownych gitar oraz klawiszy idealnie tworzących tło. Momentami wita nas przyspieszenie, głównie w refrenie. Jak zwykle słychać pełno cudownych solówek pomiędzy wersami oraz piskami Diamonda. Sama końcówka nie zamyka całej historii dając nadzieje, że może kiedyś "Oko" powróci w nowym wydaniu...

Co dostaliśmy? Na pewno najbardziej klimatyczny krążek Petersena przebijający pod tym względem Abigail czy Them a to z powodu klawiszy które zawsze robiły jako tło, a nie jako nadrzędny instrument. Posunięcie to było na pewno ryzykowne gdyż niektórym fanom po prostu płyta mogła się nie spodobać z tego powodu. Brak tutaj takich "killerów" na miarę "A Mansion in Darkness" czy "Welcome Home" ale jednak jest to nadrabiane wspaniałym klimatem grozy który nie raz sprawi, że ciarki przejdą słuchaczowi po plecach.
Osobiście...należe do tej grupy ludzi którzy uważają The Eye za najlepsze dokonanie Petersena. Klawisze wspaniale zgrywały się z gitarami tworząc świetny całokształt. Jak zwykle mógłbym też chwalić wokal duńczyka. Znakomicie odegrane role w The Trial czy strasznie wysoki pisk w The Meetings zostanie na pewno na bardzo długo w mojej pamięci. Co prawda brakuje mi czegoś co mnie zabije, ale jednak nie zmienia to faktu, że płyta niewątpliwie zasługuje na wielkie brawa.
The Final Countdown: 10/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Gothard dnia Wto 12:07, 08 Lut 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 20:39, 16 Lut 2011    Temat postu:

Od dawna myślałem by za tę płyte się zabrać.

Judas Priest - Jugulator
Data wydania: 1997
Twórcy:
-Tim "Ripper" Owens - Wokal
-Glenn Tipton - Gitara Elektryczna
-K.K Downing - Gitara Elektryczna
-Ian Hill - Gitara Basowa
-Scott Travis - Perkusja
Lista utworów:
1) Jugulator (5:51)
2) Blood Stained (5:26)
3) Dead Meat (4:44)
4) Death Row (5:04)
5) Decapitate (4:39)
6) Burn in Hell (6:42)
7) Brain Dead (5:24)
8 ) Abductors (5:50)
9) Bullet Train (5:11)
10) Cathedral Spires (9:17)

Judas Priest ma za sobą dokonania których nie powstydziła by się żadna heavy metalowa grupa. Po za małym potknięciem z Turbo (ale naprawde niewielkim) zawsze zaskakiwali nas odmiennym materiałem w którym jednak zawsze dało się wyczuć Kapłana. Jednak i dla nich nastały ciężkie czasy. Halford odszedł z zespołu dla kariery solowej przez co takie zespoły jak Pantera czy Machine Head znalazły się na szczycie przez znaczne osłabienie Kapłana. Jednak na miejsce Roba znaleziono nowego wokaliste. Młodego Tima Owensa który od zawsze był wielkim fanem Bogów Metalu. Od tego czasu zaczeło wszystko zaczęło się zmieniać. Zmienono logo, mówiono o nowym materiale który miał być równie nowoczesny co prezentował Halford z zespołem Fight! i powlający na kolana słuchacza jak Painkiller. Na Jugulatora czekano aż 7 lat po wydaniu Painkillera lecz jednak pierwszy krążek z "Ripperem" ujrzał światło dzienne...

Album otwiera tytułowy Jugulator. Od początku słychać tutaj coś innego...tajemnicza wstawka gitarowa zlewająca się z basem. Jest to coś zupełnie odmiennego od tego do czego przyzwyczaili nas Bogowie. Zachaczające najpierw o doom i death metal lecz zaraz jesteśmy świadkami wrzasku Owensa który pokazał, że nikt lepiej nie mógł zastąpić Halforda na stanowisku wokalisty. Jednak wszystko brzmi zupełnie inaczej. O wiele ciężki materiał sprawiający wrażenie z deka chaotycznego...jakby nie było pomysłów co nie zmienai faktu, że przyjemnie się zmienia przez częste zmiany tempa co nie powoduje monotonii...ale dla tradycjonalisty będzie to cios prosto w serce gdyż w ogóle to nie przypomina wcześniejszych dokonań Kapłana. Blood Stained za to jest chyba najlepszym utworem na płycie. Klimatycznie podobne do Jugulatora, równie ciężkie i mocne co początek na prostej zasadzie zwrotka-refren lecz bardzo wpadający w ucho, zwłaszcza refren. Zawsze pomiędzy tym da się słyszeć mocny głos Owensa przechodzącego od falsetu do czegoś co od biedy nazwać by się dało growlem...lecz pasuje to świetnie do piosenki. W tle za to Scott Travis jak zwykle pokazuje na co go stać idealnie zgrywając się gitarami Tiptona i Downinga które są zupełnie odmienne od tego co pokazywali wcześniej. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to najlepsze 5 i pół minuty jakie usłyszymy na tej płycie. Brain Dead nie odstępuje klimatem i ciężkością wcale. Gorsze od poprzedniego utworu lecz nadal "Ripper" zwinnie przechodzi od swoich najniższych do najwyższych partii wokalnych pokazując na co go stać. Refren...majsterstyk. Zapadający w ucho tak samo jak ten w Blood Stained. Jest to takie samo mocne nawalanie jak od samego początku, gdzieś tam słychać wstawki zrobione przez komputer. Podczas solówki za to jak zwykle wyścig obu gitarzystów prześcigających się przez te krótką chwilę. Wszyscy tutaj idealnie się zgrali choć nie jest to coś wielkiego w porównaniu do Death Row. Pojawiące się na początku dialogi, może nie zbyt długie od razu przypominają na myśl nikogo innego tylko mistrza budowania grozy Kinga Diamonda. Istotnie, jest to bardzo mroczny kawałek. Jednocześnie bardzo szybki i ciężki zaraz po Blood Stained najlepszy utwór na tej płycie. Owens jak zwykle dał świetny popis budując jak najbardziej ten klimat. Refren za to jak każdy na trzech poprzednich kawałkach bardzo rytmiczny, wpadający dobrze w ucho sprawiając, że jeśli komuś się spodobało będzie wracać chętnie do tej piosenki, tak samo jak do reszty. Decapitate jest już zupełnie mrocznym i tajemniczym kawałkiem. Nie ma w sobie tyle mocy co poprzedni lecz na pewno jego klimat i rytm w połączeniu z "Ripperem" jako wokalistą. Jest to nawet w stanie zlasować mózg jeśli ktoś odpowiednio wczuje się w to ciężkie brzmienia tworzące otoczke zupełnie mrocznego klimatu. Burn in Hell jako jeden z dłuższych kawałków wypadł bardzo dobrze. Częste zmiany tępa jak w Jugulatorze z budowaniem napięcia lepiej wyjść nie mogły. Nawet Owens momentami brzmi...dokładnie tak samo jak Halford! Jak we wszystkich innych piosenkach dał spory popis swoich umiejętności lecz tutaj pokazał na co go naprawdę stać. Wcześniej mówiłem, że Blood Stained jest najlepsze. Nie...cofam to. To właśnie Burn in Hell świetnymi zmianami tępa i świetnym popisem całego zespołu tworzy to "coś" co da się tutaj najbardziej wyczuć. Nie mogło tutaj zbraknąć kolejnych wyścigów na gitarach Tiptona i Downinga którzy...właśnie z tego są znani. Nie można tutaj zapomnieć o basiście który świetnie wpasował się w gitary tak samo jak Travis świetnie dający po bębnach tak, że mało kto by dał rade to powtórzyc. Brain Dead będący czymś pomiędzy Dead Meat i Death Row nie wypadające gorzej od obu wymienionych kawałków. Zachaczające o psychodelike z pulsomierzem w tle tylko bardziej ten lasujący mózg klimat podkręca jak zwykle z Owensem który daje z siebie ile może by tylko jeszcze bardziej to podkręcić. Tutaj również jest się światkiem akrobacji obu ścigających się gitarzystów którzy zrobili to świetnie...lecz w moim guście nie pasowało to za bardzo do reszty. Nie zmienia to faktu, że jest to kolejny świetny kawałek mogący nieźle poprzestawiać to i owo w głowie słuchacza. Abductors jest to jeden z najlepszych popisów "Rippera" który dochodzi do swych najwyższych partii wokalnych na jakie go było stać, jak i równiez tych najwyższych które dobitnie przypominają idealnie wpasowywujący się tutaj growl, może nie taki jak u death czy black metalowych zespołów to jednak taki nie mógł lepiej się zlepić z tym wszystkim. Może nie lasuje tak mózgu jak Brain Dead to jednak również ma swój klimat, tak samo wyróżniający się jak cała reszta ale w końcu dla Kapłan przyzwyczaił nas do odmiennych od siebie piosenek. Bullet Train to istna apokalipsa instrumentalna dzięki podwojnej stropce Travisa który wręcz wgniata w ziemie swoim kunsztem potwierdzając, że nie ma lepszego perkusisty od niego. Oczywiście reszta nie wypadła tutaj gorzej. Jak zwykle Owens dał wspaniały popis swych umiejętności pokazując, że lepszego następcy na jego miejsce nie było. Trójca będąca od początku - Hill, Tipton i Downing oczywiście trzymają równy poziom potwierdzając, że nadal są w świetnej formie, dobitnie uzmysławiając to przy kolejnym wyścigu podczas solówki. Na sam koniec wita nas Cathedral Spires które zaczyna się w iście piękny, balladowy sposób. Spokojne gitary razem z cudownym wykonaniem Tima który gdy się wydziera podczas wstępu sprawia, że ciarki potrafią przejść słuchacza. Dwie minuty tego cudownego wstępu kończą wstawki gitar elektrycznych prezentujące to samo ciężkie i nowoczesne granie które jest charakterstyczne dla tego albumu. Są tutaj również zmiany tępa. Niezbyt częste, lecz usnąć się przy tym nie da. Kawałek będący w połowie balladą na pewno wyróżnia się zdecydowanie raz zwalniając a raz przyspieszając. Tak samo Owens jak zwykle pokazywał na co go stać. Może nie tak bardzo jak wcześniej lecz równie świetnie wyszedł również i na końcowym utworze który idealnie zakończył całą płyte będąc tak samo klimatyczny i tajemniczy co reszta.

Czy Bogowie Metalu nas zaskoczyli? Każdy przyzna racje, że tak. Starego Judas Priesta w tym nie czuć za bardzo. Jest to zdecydowanie najcięższa płyta zespołu i również o wiele nowoczesna od Painkillera którego przebija swoim tajemniczym klimatem oraz ciężkością przy której album z 90 roku może się schować pod tym względem.
Dla tych którzy oczekiwali czegoś w stylu poprzednich dokonań będzie to cios prosto w serce, zwłaszcza dla tradycjonalistów gdyż ze starym Kapłanem ma to niewiele wspólnego. Jednak bardzo duża grupa fanów polubiła ten album za coś nowego, świeżego oraz ciężkiego i bardzo klimatycznego a przyznajmy...tego ostatniego brakowało na poprzednich krążkach.
Reasumując...Jugulator jest płytą zupełnie inną, lecz wcale nie gorszą. Nowoczesność i ciężkość stwarzają unikatowy klimat. Żadna piosenka nie jest taka sama, żadna nie jest wypełniaczem a tym bardziej ani jedna nie jest zła. Wszystkie idealnie się składają w jedną całość dając nam zachaczającą nawet o death czy doom metal nawalankę. Każdy z artystów zasługuje tutaj na wielkie brawa. Tim udowodnił, że lepszego zastępcy Halforda niż on nie ma. Swoim charakterystycznym mocnym głosem potrafiąc śpiewać zarówno growlem jak i falsetem świetnie wpasował się w całość. Hill, Tipton oraz Downing znakomicie zagrali udowadniając, że po mimo wieku nadal są w czołówce heavy metalowych gitarzystów. Travis...po Painkillerze był wychwalany a tutaj można mu nawet modły składać. Przecudna robota, zwłaszcza na Bullet Train gdzie ze swoją podwójną stopką daje upust swojemu talentowi który czyni z niego jednego z najlepszych perkusistów świata. Warto też zwrocić uwagę na warstwe liryczną. Teksty pisane przez Glenna na pewno różnią się od ballad Halforda. Poruszane są tutaj same poważne i trudne tematy co dobitnie uświatamia ciężka melodia. Dodatkowo spełnili swoje założenie...brzmieli jak Fight! w którym grał Halford co na pewno dało Robowi wiele do myślenia.
W moim guście...jest to chyba najlepsze dzieło Judasów. Lubie coś ciężkiego, sensownego. Coś w czym można usłyszeć melodie i wyczuć mroczny i tajemniczy klimat. To wszystko znalazłem właśnie na Jugulatorze. Mógłbym nawet te 7 lat czekać na tę płyte i byłbym na pewno bardzo z niej zadowolony mogąc się nawet do niej modlić. Polecam każemu kto szuka pożądnych i ciężkich brzmień posiadających sens oraz swój niepowtarzalny klimat.
The Final Countdown: 10/10


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 11:38, 09 Mar 2011    Temat postu:

Na prośbę Dracka.

In Extremo - Sterneneisen
Data wydania:
2011
(Twórcy nie podani ze względu na brak źródeł)
Lista utworów:
1)
Zigeunerskat (3:20)
2) Gold (3:14)
3) Viva la Vida (3:35)
4) Siehst du das Licht (4:18 )
5) Stalker (4:02)
6) Hol die Sterne (4:04)
7) Sterneneisen (3:10)
8 ) Zauberspruch No. VII (3:54)
9) Auge um Auge (3:18 )
10) Schau zum Mond (3:41)
11) Unsichtbar (3:47)
12) Vermiss Dich (3:51)

In Extremo to zespół któremu w tym roku stuknie 16 lat. Lecz mimo to nie bez podstawnie określani są "królami folku" i nie ma w tym ani trochę przesady. Wspaniałe połączenie tradycyjnych instrumentów z głosem Rheina stworzyło mieszankę która jest przystępna dla każego. IE słuchają dzieci, emeryci czy też całe rodziny z uśmiechem. Zespół ten zaskakiwał nas co płytę czymś nowym, odmiennym jak w przypadku Mein Rasend Herz które na pewno zapadnie w pamięci każdemu sympatykowi folk metalu. Na Sterneneisen wszyscy fani czekali z zapartym tchem mając odmienne opinie, lecz oczekując czegoś równie porywającego i energicznego co poprzednie płyty Niemców. W końcu 25 lutego nadszedł a wraz z nim najwnowszy album tego utytułowanego zespołu...

Powiem szczerze, że zabierając się do recenzji miałem spore wątplwiości co do tego ale więcej we właściwej części recenzji...
Płytę otwiera Zigeunerskat. Powiem to tak...jesteśmy w domu. Od samego początku czuć te energie do której przyzwyczaili nas Niemcy. Gitara jak zwykle wyraźna i jedyne do czego mógłbym się przyczepić to harfa która prowadziła podczas zwrotek. Po za tym, refren to istne cudo. Gitary i dudy jak zwykle stanowią świetnie zgrany duet charakteryzując ten zespół. Bardzo przyjemnie mi się słuchało głównie przez powiew świerzości którą nas uraczyli. Może i na pierwszy rzut oka brzmi to tak samo, lecz lekkość tej piosenki urzeka. Nie mogło wręcz zabraknąć Rheina który śpiewa jak zwykle. A, że głos jego jest wręcz nieodzownym elementem In Extremo. Z Gold nie zwalniamy ani na chwilę. Początkowo pięknie zagrywająca harfa i znowu porywający wstęp duetu - dudy i elektryk i jest to czego mi brakowało w pierwszym utworze, gitary która prowadziła piosenkę. Jest to jedna z piosenek które można znaleźć na prawie każdym albumie Niemców. Wspaniała energia oraz to samo co poprzednio...lekkość i świerzość utworu sprawiającego, że uśmiech sam z siebie się pojawia. Przy Viva la Vida nastał chyba pewien zgrzyt. Mam wrażenie, że Rhein z początku śpiewa jakby był pijany, nie wiem czy to celowe zagranie ale mimo wszystko nie za bardzo mi się to spodobało. Nie trwa to na szczęście długo i mamy od razu refren, chwytliwy, zawierający w sobie multum energii brzmiący trochę balladowo. Wyraźnie słuchać tutaj bas i bardzo dobrze. Sam utwór jest połączniem nowości (refren) z tradycyjnym brzmieniem (zwrotki). Znowu lekki zgrzyt przy harfie która według mnie solowo nie pasuje za bardzo do tej piosenki. Jako tło jednak sprawdziła się bardzo dobrze a ogół piosenki? Bardzo chwytliwa, może i tytuł mi się źle kojarzy to jednak nie oto chodzi. Na razie wszystko jest tak jakbym chciał. Siehst du das Licht sprawił, że zacząłem mieć wątpliwości. Początek dziwinie mi się skojarzył z cyrkową muzyką i w ogóle mi to jakoś nie przypominało In Extremo momentami...przynajmniej z początku bo na całe szczęście reszta taka sama nie jest. Refren bardziej balladowy jak w przyadku Viva la Vida wypadł równie dobrze ale do takich fragmentów już nas zdążyli przyzwyczaić. Niestety tylko refren mi przypasował. Zwrotki takie same jak początek w których razi mnie to samo co poprzednio. Solowa harfa...Stalker zaciekawił mnie z tytułu i nie zawiodłem się. Jest to chyba najbardziej przypominający poprzednie dokonania IE kawałek. Gitara podążająca z Rheinem. Wszystko dołącza po jakimś czasie robiąc idealne tło dla elektryka i wokalisty którzy nadal prowadzą całą piosenke. Refren to nagły kopniak, znacznie szybszy i energiczniejszy od zwrotek. Przetacza się to przez całą piosenkę z fajnymi riffami po refrenach. Czuć, że ta piosenka jest po to by sobie poskakać na koncertach. Hol die Sterne jest przeciwieństem poprzedniego utworu. Tym razem gitara, już akustyczna razem z dudami robią bardzo przyjemne i wręcz...magiczne tło do śpiewu Rheina. Niepodoba mi się tutaj refren. Od początku czepiam się harfy i tutaj nie ma wyjątku. Po prostu nie pasuje mi w tej roli. Mimo wszystko każda zwrotka urzeka. Tytułowy Sterneneisen powiem szczerze...na początku mnie po prostu wgniótł w ziemie. In Extremo zawsze ma utwór tego typu który ma wgnieść w ziemie swoją ostrością gitar i szybkością. To się tutaj jak najbardziej udało. Jest również to co najbardziej lubie u Niemców czyli gitary. Razem z perkusistą robią istną rozpierduche przez te trzy bardzo energiczne i szybkie minuty. Naprawdę mi się bardzo spodobał ten kawałek, pewnie dlatego, że nie słyszałem ani raz klawiszy. Zauberspruch No. VII zaczyna się jak większość piosenek, czyli wolno, tworząc klimat który harfa odtwarz wręcz przepięknie...nie brakuje tutaj Rheina który idealnie się zgrywa. Gdzieś pobrzmiewają dudy i harfa po raz pierwszy nie wpycha się na pierwszy plan tylko przygrywa chórkowi w tle. Zaraz potem wkracza nieodzowny element, gitara elektryczna. Od tego momentu jest jeszcze lepiej. Refren będący połączeniem tego wszystko po prostu zabiera w inny, magiczny świat. Chórki świetnie wpasowujące się jako tło dla wyjącego Rheina którego chrypa wręcz urzeka. Jednak co wypada podkreślić to to, że w końcu słysze harfę która świetnie brzmi. Pochwalić tutaj musze harfę, po raz pierwszy mnie urzekła po części naprawiając to co mnie zraziło uprzednio. Auge um Auge zaczyna się od razu znanym na cały świat duetem gitar i dud gdzie pobrzmiewa perkusja w tle. Gitara akustyczna prowadząca zwrotki nie brzmi ani trochę gorzej chociaż w moim mniemaniu mogło by być jej trochę więcej. W refrenie owacje na stojąco dla perkusisty która gra wspaniale, tak jak przy Liam z Mein Rasend Herz. Reszta zgrana jak trzeba bez niczego wypychanego na siłę. Nie ma tutaj jednak rozbudowanej melodii i refren przewija się ze zwrotką do końca z małą przerwą instrumentalną gdzie Rhein powiem szczerze...zaskoczył mnie bardzo gdyż jeszcze nigdy nie widziałem by aż tak wysoko umiał wrzasnąć. Cieszy mnie, że jeszcze potrafi czymś nas zaskoczyć. Schau zum Mond...początkowo miałem wrażenie, że to są Szkockie dudy lecz czy to było celowe, nie mnie to określać. Z deka nijaka zwrotka, dosyć spokojna, brzmiąca tak jakby chciano przyspieszyć i udało im się to dopiero w refrenie który mnie nie zdziwił...bardzo dobry z chwytliwymi rymami i co najważniejsze, gitarą w tle. Unsichbar to jest to na co czekałem po tytułowym kawałku. Prosta perkusja i gitary lecz mimo wszystko brzmi to dobrze, zwłaszcza z harfą która prowadząc po raz pierwszy brzmi tak jak trzeba było. Kolejne pole popisu dla perkusisty który gra aż miło. W refrenie może zanika na rzecz dud, to mimo wszystko równie chwytliwy co wszystkie poprzednie. Pod koniec znowu Rhein mnie zaskoczył swoim krzykiem. Na sam koniec dostaliśmy Vermiss Dich. Znowu z deka przyczepie się do harfy...za bardzo "wyeksponowana" z początku lecz potem to zanika i pogrywa sobie w tle z gitarą akustyczną gdyż na pierwszą linie wchodzi klasycznie Rhein czarując jak w Zauberspruchu. Refren niestety dla mnie gorszy od zwrotki i mam wrażenie, nie pasujący do reszty. Trochę przynudnawy bym rzekł ale zaraz potem instrumentalna wersja to naprawia tak jak być powinno. Nie jest to może zakończenie tak genialne jak Spielmann z Mein Rasend Herz to mimo wszystko ma w sobie "coś" co sprawia, że w roli kończącego utworu sprawdził się przyzwoicie, lecz żadnej rewelacji nie ma. Gdyby Rhein krzyczał jak chwilowo pod koniec było by świetnie, lecz nie jest.

A więc czym nas uraczyli Niemcy? A no na pewno albumem innym niż pozstałe za co należy ich cenić. Posiada w sobie to czego nie było na poprzednich krążkach czyli...lekkość. Jakąś magie która sprawia, że mimo złych momentów (a trochę ich jest niestety) człowiek chce przesłuchać owe dzieło do samego końca.
Dla niektórych ta płyta może być za lekka. Ma może parę utworów które dają pożądnego kopa lecz na te 12 kawałków jest to za mało. Dla innych będzie to materiał wręcz idealny który swoją lekkością i balladowopodobnym nastawieniem oczaruje słuchacza który na pewno jeszcze nie raz odpali sobie od nowa płytkę.
Jakie są moje wrażenie po Sterneneisen? Cieszy mnie to, że Niemcy nie próbowali eksperymentować (co dzisiaj jest niestety popularne) i uraczyli nas tym do czego już przyzwyczaili. Jednak momentami album ten mnie usypiał...po prostu z nudów. Podczas gdy z Mein Rasend Herz była albo świetna dawka energii (Raue See, Macht und Dummheit), albo zróżnicowane zwrotki i nawet refreny (Liam). Co najważniejsze...brakuje mi tutaj czystego folku, żadnego średniowiecznego utworu jak Tannhuser czy pieśń Wessobruńska co na pewno zaniży ocene tego albumu. Tytuł "królów folku" jednak do czegoś zobowiązuje. Również najgorzej tutaj wypadła harfa...mam wrażenie, że momentami jest ona zupełnie niepotrzebnie, na siłę wpychając się by poprowadzić kawałek. Oczywiście nie brakowało momentów gdzie często wszystko było na miejscu, lecz mnie to zraziło.
W skrócie...dostaliśmy materiał dobry, lecz ciężko tutaj mówić o bardzo dobrym, dorównującym poprzednim dokonianiom. Mamy tutaj utwory wręcz świetne, porywające jak tytułowe Sterneneisen, Gold czy też Unstichbar lecz utworów nudnych jak Viva la Vida, Schau zum Mond lub Vermiss Dich nie udało się uniknąć. Jeszcze wspomnieć trzeba, że bardzo fajna okładka.
The Final Countown: 7,5/10


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Gothard dnia Śro 11:42, 09 Mar 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GOTHIC WEB SITE Strona Główna -> Twórczość własna użytkowników Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin